Brian Aldiss        Cieplarnia

    . 17 .    

   Stali wyczekująco, ale nic nie przerywało ciszy.

   - Zniknął jak duch! - powiedział Gren. - Chodźmy zobaczyć, co się z nim stało.

   Przylgnęła do niego, nie puszczając go od siebie.

   - Nieznane miejsce jest pełne nieznanych niebezpieczeństw - powiedziała. - Nie szukajmy śmierci, kiedy ona sama krąży gotowa nas znaleźć. Niczego nie wiemy o miejscu, w którym jesteśmy Najpierw musimy zbadać, co ono za jedno i czy możemy tu żyć.

   - Wolę sam poszukać śmierci, niż pozwolić, by ona mnie znalazła - odparł Gren. - Ale może i masz rację, Yattmur. Czuję przez skórę, że to niedobre miejsce. Co się stało z tymi durnymi brzunio - brzucho - ludźmi?

   Wydostali się na plażę i ruszyli nią powoli, przez cały czas rozglądając się czujnie wokoło; wypatrując pilnie śladów swoich żałosnych towarzyszy, posuwali się pomiędzy płaszczyzną morza a stromizną wielkiego urwiska. Nie musieli iść daleko, by natknąć się na te ślady.

   - Przechodzili tędy - powiedział Gren, przebiegając plażą. Odciski wleczonych stóp i odchodów znaczyły miejsce, w którym brzunio - brzuchy przeczłapały na brzeg. Wiele śladów było niewyraźnych i wskazywało to w tę, to w inną stronę; nierzadko odcisk dłoni ukazywał miejsce, gdzie stworzenia potykały się nawzajem o siebie i przewracały. Ślady wyraźnie zdradzały niezdarny i niepewny chód brzunio - brzuchów. Kawałek drogi dalej, między plażą a ścianą urwiska, zagłębiały się w wąskie pasmo drzew o skórzastych, smętnych liściach. Podążających w mrok Grena i Yattmur zatrzymał cichy dźwięk. Z bliska dochodziły jęki. Gren ścisnął nóż i zajrzał w zagajnik wyciągający skąpe soki z piaszczystej gleby

    - Kimkolwiek jesteś - zawołał - wyłaź, bo pożałujesz, jak po ciebie pójdę.

   Jęki się wzmogły, ciche, żałosne treny, w których słychać było mamrotane słowa.

   - To brzunio - brzuch! - krzyknęła Yattmur. - Nie złość się na niego, jeśli jest ranny

   Jej oczy już się oswoiły z cieniem: biegła przed siebie, aż wreszcie przyklękła wśród ostrych traw na piaszczystym gruncie. Leżał tam jeden z pulchnych Rybiarzy ze swoimi trzema wtulonymi weń towarzyszami. Na widok Yattmur wzdrygnął się gwałtownie i odturlał od niej.

   - Nie zrobię ci krzywdy - odezwała się Yattmur. - Szukaliśmy was.

   - Za późno już, bo nasze serca są złamane, bo nie przybyliście wcześniej - zawołał, roniąc łzy.

   Zaschnięta krew z długiego zadrapania na jednym ramieniu zlepiła mu w tym miejscu włosy, lecz Yattmur zauważyła, że było to powierzchniowe draśnięcie.

   - Jak to dobrze, żeśmy was znaleźli - powiedziała. - Nic wam się wielkiego nie stało. Wstawajcie teraz i wracajcie do łodzi.

   Brzunio - brzuch wybuchnął nowymi lamentami, jego towarzysze dołączyli chórem, skarżąc się w swoim dziwacznym dialekcie.

   - O wielcy Pasterze, wasz widok powiększa nasze nieszczęścia. Jak bardzo radujemy się widząc was znowu, chociaż wiemy, że zabijecie nas biednych bezradnych brzunio - braci, jakimi jesteśmy. Jesteśmy, jesteśmy, jesteśmy i chociaż nasza miłość was kocha, nie możecie nas kochać, ponieważ jesteśmy nędznym śmieciem, a wy jesteście okrutnymi mordercami, którzy są okrutni dla śmieci. Zabijecie nas, chociaż my umieramy! O jakże uwielbiamy waszą dzielność, wy sprytni bezogoniaści herosi!

   - Skończ tę ohydną paplaninę - rozkazał Gren. - Nie jesteśmy mordercami i nigdy nie zamierzaliśmy was skrzywdzić.

   - Jakże sprytny jesteś, panie, udając, że odcięcie nas od naszych cudownych ogonów nie jest krzywdą! O, sądziliśmy, że wy nie żyjecie, że skończyliście swoje przekładańce w łodzi, kiedy wodnisty świat zamienił się w suchy, więc odczołgaliśmy się w wielkiej żałobie, odpełzliśmy na czworakach, ponieważ chrapanie twoje, o panie, było głośne. Teraz złapałeś nas ponownie i ponieważ nie chrapiesz, wiemy, że nas zabijesz!

   Gren trzasnął najbliższego w gębę, Rybiarz jęknął i skurczył się w śmiertelnej agonii.

   - Cicho, opasłe durnie! Nic się wam nie stanie, jeśli nam zaufacie. Wstać i gadać, gdzie się podziała reszta waszej kompanii.

   Rozkaz wywołał jedynie nowe lamenty.

   - Widzisz przecież, że my czterej nieszczęśnicy cierpiętnicy umieramy śmiertelną śmiercią, która przychodzi po wszystkie zielone i różowe stworzenia, dlatego każesz nam wstać, ponieważ zrobienie stojącej pozycji zabije nas na śmierć, a ty kopniesz nas, kiedy odejdą nasze dusze, a my możemy wtedy śmiercić się tylko na ciebie, nie płakać naszymi nieszkodliwymi ustami. O, my padniemy niżej od leżenia plackiem przed takim chytrym pomysłem, wielki Pasterzu!

   Biadoląc, próbowali łapać na oślep Yattmur i Grena za kostki i całować ich stopy, tak że oboje musieli podskakiwać dla uniknięcia tych objęć.

    - Nic im nie jest, głupim stworzeniom - powiedziała Yattmur, która w trakcie tej orgii lamentów starała się ich zbadać. - Są podrapani i potłuczeni, nic ponadto.

   - Ja ich zaraz wyleczę - odparł Gren.

   Wyszarpnąwszy uwięzioną w kostce nogę, kopnął w nalaną twarz. Przepełniony wstrętem ucapił któregoś z leżących plackiem brzunio - brzuchów i siłą postawił na nogi.

   - Jakże wspaniale jesteś silny, panie - jęknęło stworzenie, usiłując jednocześnie pocałować i ugryźć go w rękę. Twoje muskuły i twoje okrucieństwo są ogromne dla biednych małych umierających kolesiów, jak my, którym krew psuje się w nich z powodu złych rzeczy i innych złych rzeczy, niestety!

    - Jeśli nie zamilkniesz, wpakuję ci twoje własne zęby do gardła - obiecał Gren.

   Z pomocą Yattmur ustawił pozostałych trzech wyrzekających brzunio - brzuchów na nogi; jak powiedziała Yattmur, nic im prawie nie było, poza rozczulaniem się nad sobą. Uciszywszy stworzenia zapytał, dokąd udało się szesnastu ich towarzyszy.

   - O cudowny bezogonie, oszczędzasz tę nieszczęsną maleńką czwórkę, by rozkoszować się zabiciem wielkiej szesnastki. Co za poświęcenie, ty się poświęcasz! My ci radośnie mówimy o radości, jaką czujemy, mówiąc ci, dokąd poszła nasza radosna smutna szesnastka, żebyś mógł nas oszczędzić, byśmy żyli dalej i radowali się twoimi razami i uderzeniami, i okrutnymi kopniakami w nosy naszych delikatnych twarzy Tamta szesnastka położyła nas tutaj, byśmy umarli w spokoju, zanim pobiegli w tamtą stronę, abyś ich schwytał i zabawił się w zabijanie.

   I z przygnębieniem wskazali wzdłuż brzegu.

   - Zostać tutaj i ani pary z ust - powiedział Gren. - Wrócimy po was, jak znajdziemy waszych kolegów. Nie oddalajcie się, bo może was coś pożreć.

   - Będziemy czekać w strachu, nawet jeśli przedtem umrzemy.

   - Zróbcie tak dla waszego dobra.

   Gren wyruszył z Yattmur wzdłuż plaży. Zaległa cisza, nawet żłobiący ląd ocean prawie nie szemrał i ponownie owładnął nimi niepokój, jakby obserwowało ich milion niewidzialnych oczu. Szli, obszukując dokładnie otoczenie. Dla istot leśnych nic nie mogło być bardziej obcego od morza, a jednak w tym lądzie tkwiło coś równie niesamowitego. Nie dlatego nawet, że drzewa ze skórzastymi liśćmi, z wyglądu odpowiedniejsze dla chłodnego klimatu, były im nie znane, ani dlatego, że za nimi wznosił się stromy brzeg, tak stromy, tak szary, tak podziurawiony, sięgający krawędzią tak wysoko nad ich głowy, że wszystko wydawało się małe i mroczne.

   Oprócz tych wszystkich wizualnych elementów obcości był jeszcze inny - coś, czego nie potrafili nazwać, a co po awanturze z brzunio - brzuchami wydawało się jeszcze bardziej natarczywe.

   Cichy szmer niosący się po plaży potęgował jeszcze ich niepokój. Rzuciwszy nerwowe spojrzenie przez ramię, Yattmur ponownie podniosła oczy na wznoszącą się nad nimi ścianę. Gęstniejące chmury sunęły po niebie, sprawiając wrażenie, że ogromna ściana wali się jej na głowę. Yattmur padła na piasek, zasłaniając oczy, i pociągnęła za sobą Grena. - Lecą na nas potężne skały! - krzyknęła.

   Gren raz tylko spojrzał do góry. Jego też zwiodła iluzja, że majestatyczna, wysoka ściana majestatycznie wali się prosto na nich. Wcisnęli swoje miękkie ciała pomiędzy twarde kamienie, chowając twarze w wilgotnym żwirowatym piachu. Byli stworzeni dla gąszczu cieplarnianego świata, tutaj zaś znajdowało się tak wiele rzeczy im obcych, że nie potrafili zareagować inaczej, jak tylko przerażeniem. Gren bezwiednie przyzywał grzyba siedzącego mu na głowie i karku:

    - Ratuj nas, grzybie! Zaufaliśmy ci, a ty przywiodłeś nas w to straszliwe miejsce. Teraz musisz nas stąd szybko wyprowadzić, zanim urwisko spadnie nam na głowę.

    - Jeśli wy umrzecie, ja też umrę - powiedział smardz, wypełniając mózg Grena brzęczącymi tonami. Bardziej krzepiące było to, co dodał: - Możecie wstać. Poruszają się chmury, nie ściana.

   Minęła chwila, a może więcej, nim Gren ośmielił się sprawdzić wiarygodność tej obserwacji. W końcu stwierdziwszy, że na jego odsłonięte ciało nie sypią się żadne kamienie, zerknął do góry. Yattmur pisnęła, czując, że się poruszył.

   Wydawało się, że urwisko nadal się wali. Gren zebrał się w sobie, by się temu dokładniej przyjrzeć. Wyglądało to tak, jakby ściana leciała na niego z niebios; w końcu jednak upewnił się, że stoi w miejscu. Odważył się oderwać wzrok od jej perforowanej fasady i szturchnął łokciem Yattmur.

    - Urwisko nam nie zagraża - powiedział. - Możemy iść dalej.

   Uniosła zbolałą twarz, całą w czerwonych śladach tam, gdzie odcisnęły się drobne kamyki; kilka z nich jeszcze się trzymało.

    - To czarodziejskie urwisko; zawsze spada, jednak nigdy nie spadnie - odezwała się wreszcie, gdy uważnie obejrzała skałę. - Ono mi się nie podoba. Ma oczy, które nas śledzą.

   Powlekli się dalej; Yattmur od czasu do czasu spoglądała nerwowo w górę. Plaża dość ostro skręcała przez całą drogę, piasek ginął często pod wielkimi załomami skalnymi, na które wdzierały się z jednej strony morze, z drugiej dżungla. Wspięli się raz na takie usypisko najciszej, jak tylko potrafili.

   - Wkrótce będziemy z powrotem tam, skąd wyruszyliśmy - powiedział Gren i obejrzał się, widząc, że ich łódź schowała się za masywem urwiska.

   - Zgadza się - zabrzęczał smardz. - Jesteśmy na niewielkiej wyspie, Gren.

   - Więc nie możemy tu zostać, grzybie? - Z pewnością nie.

   - Jak ją opuścimy?

   - Tak jak przybyliśmy, łodzią. Wykorzystamy trochę tych olbrzymich liści na żagiel.

   - Ale my nienawidzimy łodzi i wodnego świata, grzybie. - Ale wolicie i jedno, i drugie od śmierci. Jak tutaj przeżyjemy, Gren? Przecież to po prostu wielka, okrągła wieża skalna okolona pasemkiem piachu.

   Gren popadł w niewesołą zadumę, a ową rozmową bez słów nie podzielił się z Yattmur. Mądrze będzie, zakonkludował, odłożyć decyzję do odnalezienia reszty brzunio - brzuchaczy. Dotarło do niego, że Yattmur coraz częściej ogląda się przez ramię na skalną ścianę, i nie wytrzymał nerwowo.

   - Co się z tobą dzieje? - odezwał się. - Patrz pod nogi, bo skręcisz kark.

   Chwyciła go za rękę.

   - Cicho! Ona cię usłyszy Ta straszna ściana skalna ma milion wpatrujących się w nas przez cały czas oczu.

   Kiedy zaczął odwracać głowę, ujęła oburącz jego twarz i wciągnęła go za skalny załom.

   - Nie dajmy po sobie poznać, że wiemy - wyszeptała. Wyjrzyj na nią z tego miejsca.

   Czując suchość w gardle ze zdenerwowania, omiótł spojrzeniem ogromną, czujną szarzyznę. Chmura przesłoniła słońce i w nikłym blasku skała nabrała jeszcze większej grozy. Już przedtem zauważył, że jest podziurawiona; teraz dostrzegł, z jaką regularnością są rozmieszczone owe otworki, jak bardzo przypominają oczodoły, jak niesamowicie zdają się patrzeć na niego ze swej skalnej twarzy.

   - Widzisz! - usłyszał głos Yattmur. - Jaka to straszna groza! Tu straszy, Gren! Nie widzieliśmy tu żadnego życia. Nic się nie porusza wśród traw, nic nie pomyka plażą, nic nie wspina się na tę skalną płaszczyznę. Spotkaliśmy jedynie chyżosieja, którego coś połknęło. Tylko my jesteśmy tu żywi, i to kto wie, jak długo.

   Jęknęła i w tym właśnie momencie coś się poruszyło na skalnej wieży. Niezliczone nieprzychylne oczy - nie było już co do tego wątpliwości - obróciły się jednocześnie ku morzu, jakby tam czegoś wypatrywały. Pod wpływem siły tego kamiennego spojrzenia Gren i Yattmur obrócili się również. Z miejsca, w którym przycupnęli, widoczna była tylko część morza, obramowana kawałami rozłupanej skały leżącymi nieopodal na plaży. W tym skrawku horyzontu, hen na szarych wodach, zaobserwowali poruszenie: ku wyspie płynęło coś ogromnego.

   - Na cienie! Ten stwór zmierza do nas! Biegniemy z powrotem do łodzi!

   - Leż spokojnie, Yattmur. On nie może nas zauważyć pośród tych skał.

   - Czarnoksięska wieża z oczami przyzywa to, by przybyło nas pożreć.

   - Nonsens - powiedział Gren, aby uspokoić również własny podskórny lęk.

   Patrzyli jak urzeczeni na morskiego stwora. Pył wodny utrudniał rozróżnienie jego kształtów. Tylko dwie olbrzymie płetwy bijące wodę jak oszalałe koła łopatkowe ukazywały się wyraźnie na krótkie chwile. Czasami im się wydawało, że dostrzegają wzniesioną, jakby wyrywającą się ku brzegowi głowę, ale widoczność stale się pogarszała. Z ciężkich niebios opadła kurtyna deszczu i odcięła obraz morskiego stworzenia, siekąc wszystko kłującymi zimnem kroplami. Wiedzeni odruchem Gren i Yattmur dali nura między drzewa; ociekając wodą, stali pod jednym z pni.

   Deszcz zdwoił siłę. Przez chwilę nie mogli sięgnąć wzrokiem dalej niż strzępiasta falbana bieli znacząca kraniec morza. Spośród ulewy doleciał zagubiony akord, niby ostrzeżenie - jak gdyby świat się walił. Morskie straszydło domagało się przewodnika. Niezwłocznie też otrzymało odpowiedź. Wyspa, a może tylko owa skalna wieża, odezwała się na wołanie. Z samych jej podstaw wydarł się jeden tubalny zew. Nie był on nawet głośny, ale wypełniał sobą wszystko, spadając na ziemię i morze jak deszcz, jakby każdy decybel stanowił odczuwalną osobno kroplę. Yattmur wczepiła się w Grena i wstrząśnięta tym dźwiękiem, zapłakała.

   Ponad jej szloch, nad szum ulewy i morza, ponad echa wezwania wieży wzniósł się inny głos, poszarpany, nabrzmiały strachem. Był to głos złożony, zawierający elementy błagania i wyrzutu, i Gren go rozpoznał.

    - Zaginione brzunio - brzuchy! - zawołał. - Muszą być gdzieś w pobliżu.

   Rozejrzał się bezradnie wokoło, strząsając krople deszczu. Wielkie skórzaste liście to uginały się, to podskakiwały pod zmienną masą wody ściekającej z urwiska. Niczego nie było widać prócz lasu, schylonego pokornie pod ulewą. Gren nie poruszał się; brzunio - brzuchy będą musiały zaczekać, aż deszcz osłabnie. Pozostał na miejscu, ramieniem otoczywszy Yattmur.

   Wyglądali ku morzu, gdy szarość przed nimi rozstąpiła się naraz w kipieli fal.

   - O żywe cienie, przybywa po nas stwór - wyszeptała Yattmur.

   Ogromne morskie stworzenie wydostało się na płyciznę i wydźwignęło z morza. Ujrzeli kaskady deszczu spływające z wielkiego płaskiego łba. Wąska i masywna jak grób paszcza otworzyła się ze skrzypieniem - i Yattmur, wyrwawszy się z ramion Grena, pognała plażą w przeciwnym kierunku, wrzeszcząc z przerażenia.

   - Yattmur!

   Sprężył się już, by za nią ruszyć, ale zwalił się na niego cały ciężar woli smardza. Unieruchomiony Gren zastygł na moment w pozycji startującego sprintera. Utraciwszy równowagę, przewrócił się na bok w płynny piasek.

    - Nie ruszaj się - zabrzęczał smardz. - Musimy zobaczyć, co uczyni to stworzenie, bo najwyraźniej nie o nas mu chodzi. Nic nam nie zrobi, jeśli będziesz cicho.

    - Ale Yattmur...

   - Niech leci, głupi dzieciak. Po wszystkim bez trudu ją znajdziemy.

   Przez nawałnicę docierały do nich nieregularne, przeciągłe postękiwania. Olbrzymowi brakło tchu. Wygramolił się z mozołem na plażę jakieś parę metrów od miejsca, gdzie leżał Gren. Deszcz spowił go w szarą zasłonę, tak że ze swym krótkim oddechem i ociężałymi ruchami, wlokąc się w tym równie nieprawdopodobnym jak on sam otoczeniu, przypominał groteskowy symbol cierpienia z sennych majaków. Drzewa zakryły jego głowę przed Grenem. Widział tylko sunące szarpnięciami niezdarnych płetw cielsko, zanim i ono się skryło. Sam ogon jeszcze wlókł się po plaży, ale i on został pochłonięty przez dżunglę.

    - Idź zobaczyć, dokąd potwór poszedł - rozkazał smardz. - Nie - powiedział Gren.

   Klęczał, cały w brązowych plamach piasku zmieszanego z deszczem.

    - Rób, co ci każę - zabrzęczał smardz, nie tracący nigdy z oczu swego podstawowego celu: najszerzej pojętego rozmnażania. Początkowo człowiek z racji swej inteligencji wyglądał na obiecującego gospodarza, w sumie jednak go rozczarował; brutalna, bezmyślna siła, jaką właśnie zobaczyli, była warta zbadania. Popędził Grena w tamtą stronę.

   Skrajem lasu dotarli do śladów morskiego stworzenia. Przechodząc przez plażę, wyżłobiło głęboką na wzrost człowieka bruzdę. Gren opadł na czworaki, czując łomotanie krwi w skroniach. Stworzenie musiało się znajdować w niewielkiej odległości: w powietrzu wisiał wyraźny zgniłosłonawy odór. Wychyliwszy się zza drzewa, Gren powiódł spojrzeniem za śladami. Pasmo dżungli urywało się tutaj nieoczekiwanie i odradzało się na nowo za pustym odcinkiem plaży Piasek w tej luce dochodził do samego podnóża urwiska, pod ścianę, w której otwierała się wielka grota. Przez siekące strugi deszczu można było zobaczyć wiodące prosto do niej ślady potwora. Gren nie dostrzegł jednak niczego w jej wnętrzu - grota dostatecznie obszerna, by pomieścić stworzenie, świeciła pustką jak gęba zastygła w nieprzerwanym ziewaniu.

   Zapominając ze zdumienia o strachu, Gren wyszedł na otwartą przestrzeń, aby mieć lepszy widok, i od razu zauważył pierwszych z zaginionej szesnastki brzunio - brzuchów. Przycupnęli w ciasnej gromadce na końcu piaszczystej alei, pod obrzeżającymi ją drzewami, wciśnięci w urwisko tuż przy grocie. Z właściwym sobie sprytem znaleźli schronienie pod skalnym występem, z którego spływały teraz strugi deszczowej wody Długie włosy zlane wodą przylgnęły im płasko do skóry, przez co wyglądali na jeszcze bardziej przemoczonych i zastraszonych. Ukazanie się Grena powitali panicznym zawodzeniem i trwożliwym ściskaniem genitaliów.

   - Chodźcie tutaj! - zawołał Gren; ciągle myszkował wzrokiem, próbując zrozumieć zniknięcie morskiego potwora. Zacinający w twarze deszcz do reszty zdezorganizował brzunio - brzucho - bractwo. Grenowi przypomniał się ich idiotyczy wrzask przerażenia na widok potwora. Teraz zdradzali chęć ucieczki, drepcząc w koło jak barany i wydając nieartykułowane dźwięki. Na ten obraz głupoty w Grenie zawrzała krew. Podniósł ciężki kamień.

   - Chodźcie tu do mnie, wy brzuchate brzucho - beksy! krzyknął. - Szybko, zanim was potwór znajdzie.

   - O postrachu! O panie! Wszystkie stworzenia nienawidzą biednych, ślicznych brzunio - brzucho - braci! - pokrzykując tak i wpadając jeden na drugiego, odwrócili się do Grena tłustymi zadkami. Gren nie wytrzymał i cisnął kamieniem. Trafił któregoś w pośladek, lecz dobry rzut odniósł zły skutek. Trafiony osobnik wyskoczył z piskiem na piaszczystą aleję i począł uciekać przed Grenem do groty. Pozostali połączyli się w piskliwy chór, biegnąc za nim i przyciskając dłonie do zadków, aby naśladownictwo było zupełne.

    - Wracać! - krzyknął Gren, puszczając się za nimi środkiem koleiny zostawionej przez morskiego potwora. - Z dala od groty!

   Nie zwracali uwagi na jego wołanie. Drąc się jak opętani, wpadli do pieczary, a ich wrzask odbijał się echem od ścian. Gren wpadł za nimi. Powietrze było ciężkie od słonawego odoru morskiego straszydła.

    - Uciekaj stąd, gdzie pieprz rośnie - poradził Grenowi smardz, śląc mrowienie przez całe jego ciało.

   Zewsząd, ze ścian i stropu groty, sterczały kamienne pręty zakończone gałkami ocznymi, takimi jak na zewnętrznym urwisku. Tak samo były czujne, brzunio - brzuchy obijały się o pręty, a wtedy głęboko osadzone gałki oczne rozsuwały powieki i zaczynały patrzeć - jedne po drugich, coraz ich więcej i więcej.

   Odkrywszy, że zapędzili się w ślepy zaułek, brzunio - brzuchy poczęły się czołgać w piachu do stóp Grena, zanosząc jazgotliwe błagania o litość:

    - O potężny, wielki, zabijający władco o mocnej skórze, o królu biegu i pościgu, spójrz, jak przybiegamy do ciebie, kiedy cię widzimy! Jakaż to radość sycić nasze biedne, poczciwe brzunio - oczy twym widokiem! Biegliśmy prosto do ciebie, chociaż nasze biedne kroki były poplątane i nasze nogi jakoś wysyłały nas w złą stronę, zamiast w radosną właściwą stronę, ponieważ deszcz nas otumanił.

   Już coraz więcej oczu otwierało się ze wszystkich stron jaskini, kierując kamienne spojrzenia na ich grupę. Gren, chwyciwszy brutalnie za włosy jednego z brzunio - brzuchów, poderwał go na nogi, co widząc pozostali zamilkli, być może zadowoleni, że ich to chwilowo ominęło.

    - Teraz posłuchajcie - odezwał się przez zaciśnięte zęby. Znienawidził tych ludzi z całej duszy, gdyż wydobyli z niej wszystkie utajone krwiożercze instynkty. - Nikogo z was nie chcę skrzywdzić, jak już mówiłem. Ale macie w tej chwili wynieść się wszyscy z tej groty. Tu jest niebezpiecznie. Wracajcie biegiem na plażę.

   - Ty nas ukamienujesz...

   - Niech was głowa nie boli, co ja zrobię! Róbcie, co powiedziałem! Jazda!

   To mówiąc, cisnął swą ofiarę ku wylotowi groty, aż się nieszczęśnik potoczył.

   Wtedy to rozpoczęło się owo coś, co Gren później nazwał mamidłem. Otwarte w ścianach oczy osiągnęły krytyczną liczbę. Czas się zatrzymał. Świat pozieleniał. Pozieleniał brzunio - brzuch przykucnięty na jednej nodze, jakby szykował się do lotu, skamieniały w tej absurdalnej pozycji u otworu groty. Na dworze pozieleniał deszcz. Wszystko zielone i w bezruchu. I kurczliwe.

   Skulić się. Skurczyć i zapaść. By stać się kroplą deszczu na zawsze spadającą w płucach niebios. Albo ziarnkiem piasku odmierzającym wieczne spadanie w klepsydrze nieskończoności czasu. Zostać protonem niezmordowanie gnającym przez kieszonkową wersję bezkresnej przestrzeni. Aby wreszcie osiągnąć bezmiar bezkresu istnienia jako nic... bezmierną obfitość nieistnienia... a przeto stania się bogiem... przeto istnienia będącego początkiem i końcem własnego stawania się... zwołania miliarda światów, by grzechotały na zielonych ogniwach każdej sekundy.. szybowania przez nie istniejące zwały zielonej materii, oczekujące w rozległych przedsionkach bytu swojej godziny czy tysiąclecia użyteczności...

   Bo przecież Gren leciał, czyż nie? A te radośniejsze tony wokół niego - czyż nie są radośniejsze? - to istoty, które on lub ktoś inny, na innej płaszczyźnie pamięci, nazwał kiedyś "brzunio - brzuchami". A skoro to jest lot, to odbywa się on w owym nieprawdopodobnie zielonym wszechświecie zachwytu, w jakimś innym niż powietrze żywiole i w jakimś pozaczasowym przepływie. I lecieli w świetle, sami świecąc. I nie byli sami. Z nimi było wszystko. Życie zastąpiło czas, oto co się stało; śmierć odeszła, jako że tutejsze zegary odmierzają tylko narodziny Lecz dwa elementy tej wszystkości były znajome... W tamtej nieuchwytnej, innej egzystencji - och, jak trudno wspominać, śnić w śnieniu - w tamtej egzystencji związanej z piaszczystą plażą i szarym deszczem (Szarym? To musiało być coś zupełnie niepodobnego do zieleni, bo zieleń nie ma podobieństw), tam w owej egzystencji znajdował się wielki pikujący ptak i wielka bestia wyłaniająca się z morza... i one przeszły przez... mamidło i były tutaj w tym samym ozieleniałym zachwycie. Żywioł wokół nich przepojony był pewnością, że tu jest miejsce dla wszystkiego - by wzrastało i rozwijało się bez waśni, bez końca, jeśli trzeba; dla brzunio - brzucha, ptaka czy potwora.

   I Gren wiedział, że innych kierowano do mamidła w inny sposób. Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie, bo tu była sama słodycz istnienia, po prostu istnienia w tym nie wymagającym wysiłku wiecznym locie - tańcu - śpiewie, ponad czasem i miarą, i zmartwieniem. Liczyło się jedynie to, aby wzrastać zielono i dobrze.

   Jednak zostawał jakoś w tyle za innymi! Jego pierwszy impet zamierał. Był tu pewien niepokój, nawet tutaj, i wymiar miał pewne znaczenie nawet tutaj, inaczej nie zostałby w tyle. Nie oglądaliby się, przywołując go z uśmiechem ptak, bestia, brzunio - brzuchy Zarodniki, nasiona, szczęśliwe zieleniejące rzeczy nie wirowałyby, zapełniając rosnący między nim a jego towarzyszami dystans. Nie podążałby teraz z płaczem za nimi, tracąc wszystko... Och, tracąc całe to nagle drogie i jasne, i niewyobrażalnie życiodajne miejsce. Nie uświadamiałby sobie na nowo strachu, ostatniej beznadziejnej próby odzyskania raju, odwrotu zieleni, ogarniającego go zamętu i wreszcie oczu, miliona oczu, a wszystkie mówiły "Nie" i spychały go w dawne miejsce.

   Z powrotem był w grocie, rozciągnięty na stratowanym piachu w pozycji nieudolnie naśladującej fruwanie. Był sam. Milion kamiennych oczu zamknęło się wokół niego ze wzgardą, a zielona muzyka ucichła w jego mózgu. Był po dwakroć sam, gdyż skalna wieża wycofała z groty swoją obecność. Ciągle padał deszcz. Wiedział, że bezkresna wieczność, w czasie której przebywał daleko, trwała zaledwie przez mgnienie czasu. Czas... czymkolwiek był... może po prostu subiektywnym zjawiskiem, mechanizmem w krwiobiegu człowieczym, na który nie zapadają rośliny.

   Gren usiadł, poruszony własnymi myślami. - Grzybie - wyszeptał.

   - Jestem tutaj...

   Zapadła dłuższa cisza. Wreszcie bez ponaglania grzybi mózg przemówił:

   - Ty masz rozum, Gren - zabrzęczał. - Więc wieża nie przyjmie ciebie... nas. Brzunio - brzuchy są prawie tak bezrozumni jak morskie stworzenie czy ptak; oni zostali przyjęci. Co jest teraz dla nas mamidłem, dla nich stanowi rzeczywistość. Oni zostali przyjęci.

   Znów cisza.

   - Przyjęci dokąd? - zapytał Gren. - To było takie piękne... Smardz nie odpowiedział wprost.

    - Ten wiek jest długą epoką roślinności - zaczął. - Wyrosła ona zielenią na Ziemi, rozkrzewiła się i rozpleniła bez udziału myśli. Przybrała wiele form i eksploatuje wiele środowisk, od dawna wypełniony został każdy ekologicznie przydatny zakątek. Ziemia jest potwornie przepełniona, bardziej niż kiedykolwiek w wiekach wcześniejszych. Wszędzie rośliny.. wszystkie pomysłowo, bezmyślnie wysiewają się i rozmnażają, podwajają zamęt, zaostrzają palący problem znalezienia choćby szczeliny dla jeszcze jednego źdźbła trawy, aby miało gdzie wyrosnąć.

   Kiedy twój odległy przodek, człowiek, był panem tej planety, miał sposoby na przepełnioną grządkę w swym ogrodzie. Przesadzał albo pielił. Obecnie natura w jakiś sposób zastąpiła go swoim własnym ogrodnikiem. Skały uformowały się w przesadniki. Prawdopodobnie takie stacje jak ta znajdują się wszędzie wzdłuż wybrzeża... stacje, w których każde bezmózgie stworzenie zostanie przyjęte w celu dalszego przekazania... stacje, w których można przesadzać rośliny...

   - Dokąd przesadzać? - nie wytrzymał Gren. - Gdzie jest to miejsce?

   Coś przypominającego westchnienie poszybowało nawami jego umysłu.

   - Czyż nie widzisz, że to są tylko moje domysły, Gren? Od kiedy połączyłem z tobą swoje siły, stałem się po części człowiekiem. Któż zna światy osiągalne dla odmiennych form życia? Słońce oznacza co innego dla ciebie, a co innego dla kwiatów. Morze jest dla nas okropne, a dla owego morskiego potwora, którego widzieliśmy... Nie znajdziemy ani słów, ani myśli, by opisać, dokąd zmierzaliśmy; skąd mamy je wziąć, kiedy wszystko było tak jawnie produktem... nie rozumujących procesów...

   Gren podniósł się chwiejnie na nogi.

   - Zbiera mi się na wymioty - powiedział i wytoczył się z jaskini.

   - By pojąć inne wymiary, inne formy istnienia... - ciągnął smardz.

   - Zamknij się, na miłość boską! - krzyknął Gren. - Jakie to ma dla mnie znaczenie, że istnieją miejsca... stany.. których nie mogę... nie mogę dostąpić. Nie mogę, i basta. To wszystko było nieludzkim mamidłem, więc może dasz mi spokój! Zbiera mi się na wymioty.

   Deszcz nieco osłabł. Delikatnie bębnił mu po wygiętym kręgosłupie, kiedy pochylony opierał głowę o pień drzewa. W skroniach mu pulsowało, oczy łzawiły, żołądek podchodził do gardła.

   Będą musieli zrobić żagle z wielkich liści i odpłynąć stąd on, Yattmur i czterech pozostałych przy życiu brzunio - brzucho - ludzi. Muszą się wynosić. Może będą też musieli sporządzić z tych samych liści okrycia dla siebie, jako że się ochłodziło. Ten świat nie był rajem, ale jakoś można się w nim było urządzić.

   Ciągle jeszcze pozbywał się zawartości swego żołądka, gdy usłyszał wołanie Yattmur. Podniósł oczy, uśmiechając się słabo. Wracała do niego przez zalaną deszczem plażę.

następny